Historia zespołu
 

Wodzu i Przemek.

   

    Ja nie pamiętam, kiedy dokładnie się zaczęło... Przemek odnotował jednak ów upalny dzionek - 9.05.1998 - w którym to, stercząc niemal po uszy w dźwiękoszczelnym (ale i, niestety, potęgującym doznania natury termicznej) styropianie, nutki - płynące wtedy jeszcze tak nieśmiało z naszych tam-tamów, bałałajek oraz cymbałów (czyli nas! - takie małe porykiwanka) - zlały się grzecznie w kupę, by grać Chwałę Panu... Ale zanim to nastąpiło, miało miejsce jeszcze coś, co zwać można zapowiedziami (jak na zapowiedzi zresztą przystało, owa chwila nastąpiła w kościele): pewnego popołudnia siedzieliśmy sobie w naszej oazowej salce w kościółku św. Ignacego u Jezuitów (bo kilku z nas właśnie tam zapuściło swoje pierwsze duchowe korzenie), aż tu nagle wstaje sobie Przemek Krysiak (znany wówczas raczej jako Cwancig) i uroczyście oświadcza, że wraz ze swoim kolegą ze szkolnej ławy - Karolem Gąsiorowskim - zapraszają mnie oraz Daniela Zielińskiego do współtworzenia zespołu, którego celem byłaby - rzecz ujmując w skrócie - ewangelizacja poprzez muzykę jaką lubimy - czyli te ostrzejsze jej gatunki (znacie z pewnością 2Tm2,3, Houka, Armię - nie da się ukryć źródeł inspiracji). Teoretycznie sprawa wyglądała tak: Przemek wraz z Karolem czadzili sobie w kapeli znanej jako "Funknation" (i grali - jak sama nazwa wskazuje - wszystko oprócz funka) - Karol łoił na gitarze, Przemek był początkującym, aczkolwiek zdolnym wielce bębniarzem. Po drugiej stronie stanąłem ja, brzdąkający na swej gitarze w oazowej diakonii muzycznej (do której należeli także Daniel i Przemek), oraz Daniel - śpiewający gitarzysta z pokaźnym kapitałem w postaci kilku fajnych napisanych przez siebie kawałków. Założenia były takie, że spotkamy się po wakacjach - nie wiadomo gdzie i jak - i wtedy coś popróbujemy. Tymczasem...

     Tamtego pamiętnego dnia naprawdę wszystko parowało... Mimo tego stawiliśmy się jednak na tę historyczną, pierwszą próbę w komplecie. Jako basista dołączył do nas jeszcze Miłosz, kuzyn Przemka. I choć ten nasz pierwszy raz nie wypadł zbyt okazale - tym bardziej, że na miejscu było również prawie całe Funknation, a każdy przecież chciał pograć - to właśnie wtedy powstał (tzn. został zagrany na poważniejszych niż dotąd instrumentach) nasz pierwszy "hit" - "Hiob" z popisową młócką Przemka w refrenie. To było coś, co maksymalnie mnie zaintrygowało. Bo nie graliśmy jak inni...
Wkrótce okazało się, że ciąg dalszy miał nastąpić niebawem. W ponurych lochach umiejscowionych na Alei Pracy zaczęliśmy grać w miarę regularne próby (tam też nagraliśmy nasze pierwsze niby-demo, które przetrwało do dziś). Cieszyliśmy się tym, co było - a stała sobie tam jakaś perkusja, jakieś piece itp. - jakoś to grało, a dla nas to był i tak wówczas szczyt marzeń. A w międzyczasie dowiedziałem się, jak się nazywamy - w owych dniach na topie był słynny "Memory remains" Metalliki z gościnnym udziałem Marianny Faithful (której nazwisko po angielsku oznacza mniej więcej tyle: pełny wiary). Żeby było śmieszniej, dorzuciło się jeszcze jedno "l" - i już...

     Narodził się jednak problem, gdyż wkrótce Miłosz - po kilku nieudanych próbach znalezienia lepszego rozwiązania - doszedł do wniosku, iż gra na gitarze basowej w żadnym wypadku nie była, nie jest i nie będzie jego powołaniem. Wkrótce jego miejsce zajął Zbyszek Kozera, kolega Karola ze wspólnoty (Odnowa w Duchu św. przy parafii św. Maksymiliana), chodzący zresztą do tej samej szkoły, co Karol i Przemek. Tym samym wyklarował się skład, który przetrwał dość długo...
Było więc tak: Karlos - gitara, Przemek - gary, Zbych - basik, Danielo - śpiewki, no i ja - gitara & tylne wokale (zwykle do wyłączonego mikrofonu). Nieco wcześniej w zespole pojawił się Michał Lipniarski - McGyver (z Odnowy od św. Maksymiliana), spec od fletów, rur i innych tego typu piszczałek. Nie mógł on wówczas z różnych powodów zaangażować się tak na maksa, toteż koncerty (z jednym oleśnickim wyjątkiem) grywaliśmy zwykle w 5-tkę. A było ich trochę: debiut na Górze św. Anny, 2 występy w Oleśnicy, 2 we Wrocławiu (w tym konkursowy w ramach festiwalu Sacrosong - refektarz Dominikanów zadrżał w posadach...) oraz po jednym w Dobroszycach oraz w Stroniu Śląskim, wraz ze słynną inaczej grupą "Krzyż". Wiele się wówczas działo... Pomijając kontrowersje, jakie wciąż budzi zestawianie ostrej muzyki z chrześcijańskim przekazem, odbiór tego co robimy był mimo wszystko pozytywny, a i Pan Bóg swoje działał... Przede wszystkim - zanim jeszcze przyszło nam do głowy publiczne granie - zmieniliśmy salę prób, przechodząc na łono Mirka i Magdy (prowadzących studio, w którym gramy do dziś), których pomoc już wkrótce miała okazać się nieocenioną. Na koncertach Daniel dawał świadectwo, czasem po występach rozmawialiśmy z ludźmi. Jadąc do Stronia Śląskiego ćwiczyliśmy wokale w takt stukotu kół pociągu (konduktor nie reagował - aż się mu dziwię!), po czym gdy przybyliśmy na miejsce koncertu (tzn. scenkę, na której pomieściliśmy się naprawdę z trudem), okazało się, że brakuje pewnej istotnej części perkusji. A jednak - w obcym, nieznanym nam mieście - udało się znaleźć kogoś, kto dostarczył ów brakujący elemencik - Bóg czuwał wszakże nad nami...
I tak trwała sobie swego rodzaju sielanka - powstawały nowe kawałki, bo i pomysłów nie brakowało - aż nagle nastąpił bum. Cóż - okazało się, że trochę się różnimy - i muzycznie, i czasami też duchowo itd. Momentami potrafiliśmy się nawzajem nieźle podgryzać, lecz dotychczas wszystko w miarę trzymało się kupy. A może po prostu zapomnieliśmy na momencik, po co gramy?


     Zbyszek i Karol postanowili odejść (rzecz miała miejsce jakiś rok temu, przed wakacjami). Dla mnie, Przemka, Daniela i McGyvera był to mały szok - zastanawialiśmy się, co dalej i czy w ogóle coś dalej. Szybko wyszło nam, że jesteśmy i będziemy - a więc wypadało znaleźć godnych następców naszych gitarzystów. I już nie długo po wakacjach, dzięki starannej penetracji terenu udało się pozyskać do współpracy Daniela "Borówę" Borawskiego. I choć na pierwszą próbę biedaczek przyszedł zmordowany jak 7 nieszczęść (bo noc wcześniej jechał sobie pociągiem), to Przemek już po tym pierwszym razie wiedział, że to jest to! I - co ważne - nie pomylił się, a samemu Borówie też się spodobało - oprócz gry na gitarze zaczął wkrótce coś podśpiewywać i tworzyć nowe kawałki. Gorzej było z bassmanem, bo do trzech razy była sztuka... Najpierw był Wojtek, później Marcin, lecz żaden z nich nie zagrzał miejsca w kapeli, gdyż parę spraw było po prostu nie do przeskoczenia. W końcu Borówa przyprowadził nam swego znajomego Jacka Mazanka, który od razu podpasował. I tak rozpoczęło się życie po życiu - w nowym składzie musieliśmy uczyć się niemal wszystkiego od nowa. Ale warto było, bo wszystko szło inaczej niż dotąd... I choć trwało to trochę, w końcu zaczęło coś nam wychodzić - wówczas padła myśl, by po niemal rocznej przerwie zorganizować jakiś koncert. Rzecz udała się podwójnie - 15 czerwca 2001 zagraliśmy u Franciszkanów (występ zakończony dosyć pechowo, bo jakiś nadwrażliwy na decybele sąsiad nastraszył Braci Mniejszych policją i ci musieli przerwać nam koncert), a w 5 dni później w Liceum Sióstr Urszulanek. Owe 5 dni różnicy przyniosło jednak rewolucyjną zmianę - u Franciszkanów bowiem po raz ostatni zaśpiewał z nami Daniel Z. Odszedł, gdyż nie starczało już czasu na pogodzenie obowiązków przyszłego męża, pracownika, studenta oraz wokalisty dwóch zespołów muzycznych. "Być morze" - to ów drugi projekt prowadzony przez niego (gra w nim m.in. z McGyverem), od niedawna zresztą już pierwszy...

     Rolę Daniela przejął ...Daniel - Borówa. On to właśnie u Urszulanek po raz pierwszy śpiewał wszystko i w ogóle robił swoisty show. A - podobnie jak i u Franciszkanów - na scenie pojawił się także Staszek (grający na flecie, piszczałkach, bongosach) - stając się w niedługim czasie jednym z nas. A sam koncert? Wyszło nieźle...

     Teraz przyszły wakacje i każdy z nas rozjechał się w swoją stronę. Ale kiedy wrócimy, jeszcze o nas usłyszycie - może... Bóg jeden wie...


Marek Hejduk - Wodzu

 


Powrót